DENALI najwyższa góra Ameryki Północnej

Denali położone jest na dalekiej północy (63°N) i dlatego ciśnienie na szczycie odpowiada ciśnieniu na ok. 7 000 m n.p.m., tak jak na górach położonych bliżej równika. Do tego jest jedną z najzimniejszych gór świata - z porywistymi wiatrami, mrozem, śniegiem i nieprzewidywalną pogodą. Ma też jedną z największych deniwelacji na świecie (przekraczającą 5 000 m). Do tego w sezonie letnim na całej Alasce występują „białe noce”, czyli nocy praktycznie nie ma i można się wspinać 24 godziny na dobę.
Podczas wyprawy przetestowany został namiot Marabut Arco z fartuchami
Namiot Marabut Arco z fartuchami

 

Dziennik wyprawy

  • 20.05/21.05. – Kathmandu – Singapur – San Francisco – Ancorage - dzień 1/2
Po wejściu na Dhaulagiri, nie mam czasu na odpoczynek, bo w przeciągu 10 godzin schodzę ze szczytu na dół, do BC. Tam kolejnego dnia mam lot helikopterem do małej miejscowości, skąd całą noc jadę trzema autobusami (kolejne autobusy mają awarie – problem z kołem, z hamulcami..) aż do Pokhary, by dostać się do Kathmandu. To jednak nie koniec przygód, bo tam muszę kupić nowy bilet na Alaskę, by móc zrealizować swoje marzenie wejścia na Denali. Po kilku godzinach perturbacji – w internecie - udaje się nabyć odszukać lot i nabyć bilet. Już wieczorem, w deszczowej aurze lecę kilkanaście godzin do Singapuru, by przesiąść się w San Francisco. Tam z kolei przez kilka godzin trwa ewakuacji lotniska ze względu na ogłoszony alarm co do ataku bombowego. Jak zaś jestem gotowa do wylotu, to samolot opóźniony jest o prawie 2 godziny. W końcu po północy ląduję w Anchorage - bramie ku Denali.
  • 22.05. – Anchorage  - Talkeetna - USA – dzień 3
Po kilkunastu godzinach spędzonych w samolocie, i tylko kilku godzinach w Anchorage, jadę do Talkeetna wynajętym busem, aby tam odbyć odprawę u rangersów i sfinalizować wejście do Parku Denali. Po ponad 2 godzinach już jestem na miejscu. Poranna odprawa ze strażnikami trwa około godzinę. Informują o sytuacji wejścia, w tym o szczelinach, i innych zagrożeniach oraz konieczności zachowania „czystego” Denali, czyli zabierania ze sobą śmieci i używania tzw. CMC, czyli plastikowych, przenośnych toalet. Tak więc po popołudniu wyposażona w obowiązkowe CMC gotowa jestem na lot z całą moją 6-osobową ekipą, której jestem leaderem. Z Talkeetna do BC Denali funkcjonuje tzw. lotnicza  taksówka, a w moim przypadku to linia Talkeetna Air Taxi, która lata nawet przy niekorzystnej aurze. Oczekiwanie na lotnisku trwa kilka godzin, jednak dziś już nie polecimy, bo pogoda nad BC się bardzo popsuła, a jutro jest nadzieja na poprawę. 

Wieczór spędzam w malutkiej, klimatycznej miejscowości Talkeetna, i mimo że to Alaska to jest bardzo ciepło, aż zadziwiająco ciepło, bo nie ma jeszcze mrozów, które spotkają nas na samej Denali. Dodatkowo na odprawie u strażników okazało się, że na około 1000 pozwoleń na wejście na szczyt, tylko 5 osób weszło do tej pory na górę, a więc obiecuję sobie, że poprawię ten wynik.
  • 23.05. - Talkeetna - BC – (2 200 m n.p.m.) – Obóz I (2400 m n.p.m.) - dzień 4
Od rana szykuję się na przelot do BC taksówką lotnicza. Tyma razem sprzyja nam pogoda i już około 9.00 unosimy się w powietrzu ponad lodowcem, podziwiając z daleka lekko zachmurzoną Denali. Oto strzeliste skały, lodowe połacie, niezmierzony wzrokiem obraz dzikiej natury i po 40 minutach już lądujemy w BC, niewielkim 8-osobowym samolocikiem. Czuć bardziej chłodne powietrze oraz początek przygody i wyzwania. Teraz tylko należy wypakować sanie, na których będziemy ciągnąć nasz ekwipunek (w sumie aż do Obozu IV), rakiety śnieżne, sprzęt wspinaczkowy, prowiant, namioty ekspedycyjne i duży zapas energii oraz wytrwałości. Zostawiamy pierwszy depozyt w BC i pewni ciekawości ruszamy dalej. 

Wchodzimy początkowo po lekko nachylonym zboczu, nazywanym Heartbreak Hill - „Wzniesienie Łamacz Serca”, ponieważ kiedy ekipy wracają z wyprawy, to na sam koniec mają bardzo długie podejście przed sobą do Base Camp, które zwykle trwa około 1h. Do pokonania mamy w sumie ok. 9-10 km odcinka lodowca Kahiltna. Słońce świeci intensywnie, więc trasa wiedzie po ciężkim śniegu, ale jesteśmy w lekkich ubiorach. Wyruszyliśmy po godz. 14.00 i do obozu I dotarliśmy po 5 h idąc lodowcem, ale bez trudności technicznych, uważając jednak na szczeliny oraz przyzwyczajając się do ciężkich sań. Po tym zasłużona kolacja smakowała niezwykle, szczególnie że był to pierwszy dzień na lodowcu. A odbyła się w prawie dziennym świetle ze względu na noce polarne.
  • 24.05. – Camp I – (2 400 m n.p.m.) – Camp II – (2 900 m n.p.m.) (9 600 f) – dzień 5
Kolejny dzień i początek rutynowych czynności, jak złożenie namiotu, zapakowanie sań, przygotowanie jedzenia i długotrwałe gotowanie wody – bo chłód i wiatr nie sprzyjają szybkiemu topieniu śniegu. Około 5 godzin marszu przed nami. Wyruszamy w okolicach południa, bo wówczas robi się cieplej oraz przyjemniej. Słońce mocniej operuje i chłód nocy znika. Łatwiej też złożyć namioty i cały sprzęt na nasze niezbyt lekkie sanie, które ciągniemy wytrwale do przodu. Na początku wchodzimy wzniesieniem Ski Hill, które pokonuję w około 1h, a potem dochodzimy do wielkiej równiny śnieżnej, gdzie mamy piękne widoki na góry po lewej stronie oraz na przełęcz Kahiltna z 3315 m n.p.m. W końcu po kilku godzinach docieramy do celu w śniegu i wietrze. Zresztą pogoda, przeważnie wieczorami lub późnym popołudniem właśnie tak wygląda. Jednak mimo tak niesprzyjających okoliczności musimy wykopać platformę pod namiot wyprawowy i osłonić miejsce przed wiatrem budując murek ze śniegu. Dopiero po rozbiciu namiotu można odpocząć oraz zacząć przygotowywać posiłek.
Namiot Marabut Arco z fartuchami
  • 25.05. – Camp II – (2900 m n.p.m.) (9 600 f) – Camp III (3350 m n.p.m) (11200 f) - dzień 6
Dziś mamy do pokonania trasę na ponad 4 godziny i znowu nie jest nam dane nacieszyć się słoneczną pogodą. bo tylko z początku słońce pojawiło się na chwilę. Potem już jednak na samym ostrym podejściu, przed obozem zastała nas niezwykła śnieżyca, a wiatr zaczął wiać prosto w twarz, co w połączeniu z ciągnięciem ciężkich sań nie przyspieszało i nie ułatwiało drogi. Taki wiatr zresztą wyziębia ciało, a głównie ręce. W końcu po wszystkich trudach, po 16.00 mamy miejsce w obozie oraz szykujemy się do kolacji i odpoczynku. 
  • 26.05. – Camp III (3350 m n.p.m.) (11200 f)  – dzień 7
Całą noc otrzepuję namiot ze śniegu, bo postanowił on pojawić się w ilości niespotykanej. Jest pewna nadzieja, że w obozach wyższych pogoda się poprawi. Jednak dotychczas, tylko oczekujemy na pozytywne prognozy. Zresztą wszelkie przewidywania się nie sprawdzają, a jeżeli już to tylko te najgorsze. Optymistyczny fakt jest taki, że w nocy miałam 4 stopnie ciepła C w namiocie, co jak na Denali stanowi temperaturę wysoką. Dzisiaj zaplanowałam zresztą dzień odpoczynku, aby zebrać siły na wyższe partie i przeczekać niesprzyjającą aurę.

Namiot Marabut Arco z fartuchami
  • 27.05. – Camp III (tzw. 11-ka, 3 400 m n.p.m. czyli 11 200 f) – Camp IV – dzień 8
Wyruszam do wyższego Obozu około 14.00, by po ponad 4 i pół godzinie zjawić się w Camp IV. Trasa jest ciekawa, bo do pokonania mam około 200 metrów wzniesienia tzw. Motorcycle Hill – to długie i mozolne podejście do góry o nachyleniu średnio 40°. Przy tym występują tu partie bardzo oblodzone, tzw. twardy blue ice. W związku z tym zostawiamy rakiety śnieżne w Obozie III i zakładamy już raki, aby wbijać się w twardą ścianę lodu, a wraz z ciągniętymi ciężkimi saniami to nie łatwe zadanie. Kiedy jest dobra pogoda, to ze szczytu Motorcycle Hill mamy widok na Lodowiec Peters oraz śnieżną grań góry Capps 3289 m n.p.m. Po pokonaniu Hill, czeka nas kolejne bardzo podobne, wykańczające wzniesienie zwane Squirrel Hill, czyli Wzniesienie Wiewiórki. 

Nagrodą po nim jest wejście na przełęcz na tzw. Windy Corner (na ok. 4 000 m n.p.m). Jak sama nazwa wskazuje z reguły jest tu bardzo wietrznie, ale tym razem jest uroczo, bo niezwykle cicho oraz z cudownymi widokami na Mt. Hunter i inne góry. Panorama urzeka i zadziwia, cieszę się z cudownych, nieskazitelnych widoków. Do obozu IV pozostało jeszcze około 90 minut, ale muszę uważać na szczeliny i oblodzony stok. Camp to duży obóz z namiotem rangersów, i miejsce do planowania na wejście na Denali. Wybieram więc miejsce na platformę dokładnie, bo to może być okres dłuższego pobytu i czekania na dobrą pogodę, na osiągnięcie właściwej aklimatyzacji i zaplanowanie wejścia na szczyt. Logistyka jest zresztą niezwykle ważna we wspinaczce. 
  • 28-30.05. – Camp IV (4330 m n.p.m.) (14200 f) – dzień 9/11
Rano pada śnieg, wieje silny wiatr. Codziennie panuje podobna aura, i podobny rytm normalnych czynności... 
Odpoczywamy i regenerujemy siły. Jednak czasami trudno to nazwać regeneracją w związku z odśnieżaniem  namiotu, co kilka godzin, gotowaniem wody przez 2 godziny na 2 osoby na jeden posiłek. A nawodnienie jest niezwykle istotne, nie tylko dla dobrego stanu zdrowia, ale i odpowiedniej aklimatyzacji. Do tego całonocny chłód staje się normą – czasami minus 27 stopni C, a w dzień lekkie ocieplenie, ale nie ma słonecznych dni w całości, tak aby wysuszyć do końca rzeczy lub wygrzać się w słońcu. Jednocześnie niektórzy z mojego teamu robią aklimatyzację na wysokość 300 metrów. Obóz jest na tyle duży, że można po nim spacerować, w tym odwiedzić siedzibę rangerseów,  podziwiać pobliski serak... 
  • 31.05.-4.06. – Camp IV (4330 m n.p.m.) (14200 f), czyli Basin Camp – Camp V (5240 m n.p.m.) (17200 f) - dzień 12/164
W końcu pojawia się nadzieja na dłuższe okno pogodowe na kolejne dni, oraz być może 1 czerwca wyruszymy na szczyt. Jednak mając na uwadze ciągle zmieniające się warunki na Denali zabieram w  razie czego zapas jedzenia i gazu na 5 dni, aby w razie czego przeczekać w Obozie V. Pakowanie w Camp IV zajmuje czas, tym bardziej, że trzeba zrobić depozyt i zabrać tylko niezbędne rzeczy na górę, aby nie nieść zbędnych kilogramów. Wychodzę w efekcie koło południa, aby najpierw wspiąć się na tzw. Headwall (ścianę mającą ok. 600 m, bardzo stromą na końcowym odcinku i tam  ubezpieczoną linami poręczowymi). Odcinek ten nazwany jest też Icy Slope, czyli Lodowy Stok. I faktycznie muszę pokonać bardzo oblodzony i zaśnieżony odcinek. Jednak lubię takie strome i bezwzględne podejścia, bo po 3 godzinach jestem już na jego końcu i osiągam przełęcz. Tu pogoda staje się mglista i wietrzna. Od tego miejsca, czyli od ok. 5 000 m n.p.m. zaczyna się grań, gdzie niektórzy używają asekuracji lotnej. Zapewnia ona widoki na okoliczne szczyty i niesamowitą perspektywę na okolice. Przejście jej zajmuje mi około 1,5 godziny, a więc w sumie po 4,5 godzinie od obozu IV, około 17.00 jestem w Camp V. Czekam jeszcze na 3 pozostałe osoby z mojej ekipy, które dotrą późną nocą. 
Od rana towarzyszyło nam słońce i dobra pogoda, co było wyjątkową sytuacją.  nastrajającą optymistycznie. Jednak już przez kolejne 4 dni i 4 noce zasypywani jesteśmy śniegiem oraz doświadczani przez huraganowy wiatr mający – 70-100 km/h. Codzienne czynności, w tym gotowanie, topienie wody stanowią istotny problem. Nabieranie śniegu, czekanie aż się stopi… w sumie około 2 godzin na cały posiłek, to nie lada wyzwanie.  Tak samo jak toaleta .. Pogoda taka to też „challenge” dla pozytywnego myślenia i całej mentalności, i należy wierzyć we wszystko co się zaplanowało. Cały czas też pamiętam o oszczędności jedzenia oraz gazu, bo nie wiadomo kiedy aura się zmieni.
Wiatr nie daje spać uderzając w ścianki namiotu, a powiewy są huraganowe. Namiot został ustabilizowany dodatkowo czekanami, szablami i osłonięty murkiem ze śniegu, aby stworzyć „zacisze”. Rangers ostrzega jeszcze, że złe prognozy są na najbliższe dni, i nikt prawie nie wychodzi na zewnątrz z namiotu, a co dopiero na szczyt. Sytuacja taka powoduje trudności w regeneracji, a ograniczone poruszanie się i spanie w małym namiocie 2-osobowym wpływają niekorzystnie na psychikę. 
2.06. słońce pojawia się nieśmiało około południa, ale potem będzie gorzej. Wiatr wieje cały czas mocny, a na szczycie osiąga ponad 100 km/h. Czekamy i mamy nadzieję, że starczy nam jedzenia i gazu na czas niepogody, bo wówczas nawet nie można wyjść z namiotu. 3.06. miała być poprawa, a jest mimo to gorzej. Planowaliśmy atak szczytowy, ale nocą wiało  niesamowicie,  a świt nic nie zmienił, więc odwołuję plany 
  • 4.06 - 5.06. - Camp V (5240 m n.p.m.) (17200 f) - High Camp (Baza Wysokościowa) – szczyt (6190 m n.p.m.) (20320 f)
Jednak wychodzimy dziś na szczyt. Słońce pojawiło się rano, ale nadal mocno wieje, choć ma się uspokoić i być pogodnie po południu - w to wierzymy. Ruszamy na wierzchołek po 11.20, bo skutecznie przekonuję mojego partnera wspinaczkowego do wyjścia. Pozostali z mojej ekipy - 2 osoby rezygnują, ze względu na zbyt trudne warunki i okoliczności. 

Część osób jest już w drodze, my idziemy jak ostatni. Długie pakowanie i przygotowywanie picia i jedzenia zajęło dość dużo czasu. Początkowe podejście  z Obozu na przełęcz jest trawersem i zajmuje około 3 godzin. Stosujemy tu lotną asekurację. Panuje silny wiatr oraz występują duże szczeliny. Ma być cieplej i lepsza widoczność, bo dotychczas panowała głównie mgła i zachmurzenie. Wiatr na przełęczy jest porywisty i należy czekać aż porywy ustaną. Wiele osób zawraca ze względu na pogodę. My idziemy wyżej. Z Denali Pass z 5544 m n.p.m. skręcamy w prawo, skąd rozpoczynamy męczące podejście przez 400 metrów w pionie, aż do Football Field (Piłkarskie Pole). Kiedy wejdziemy na pole śnieżne, przez dłuższą chwilę będziemy schodzić w dół, po czym dalej przez równinę pójdziemy w stronę grani szczytowej. Stąd zobaczymy strome podejście o nazwie Pig Hill stroma ściana ok. 200 m n.p.m.  otwierające drogę na szczyt. Dlaczego taka nazwa, bo po prawej stronie z łatwością wypatrzymy formację kształtem przypominającą ryj świni. 
Teraz jeszcze przed nami grań szczytowa – bardzo eksponowana, i ok. 30 min. do szczytu. To wręcz jak grań na Broad Peak. I około 19.30 jestem na wierzchołku, czyli po około 8 godzinach od wyjścia z BC (włącznie z odpoczynkiem). Wejście to euforia, radość. Na wierzchołku nie wieje, jest cicho i spędzam tu ponad 40 minut. Jestem cała we mgle, oto moje widoki, pełne wyobraźni. Jednak satysfakcja jest niekłamana, a „grzybek” oznaczający szczyt widoczny.

Zejście miało być łatwiejsze, ale po opuszczeniu Denali z grani zrywa się wiatr i nastaje biała ciemność, nie widać czy idziemy do góry czy do dołu, to koszmar. Nie widać tyczek i oznaczeń. Zdejmuję gogle, okulary, aby coś dostrzec, bo naprawdę nic nie widać.

Jest bardzo ciężko znaleźć drogę bezpieczną. Pada do tego śnieg. Docieram z trudem do Football Field. Nie widać tyczek i innych oznaczeń. W związku z tym w naszym 2-osobowym  zespole jedna sobą szuka drogi, a druga zostaje przy ostatniej tyczce i tak wygląda szukanie trasy. Powoli i z trudem…. Docieramy do grani i jest trochę lepiej, ale zejście też jest problematyczne…  Ostatecznie o 4.30 docieram do celu, do BC, zmęczona i oszroniona, ale szczęśliwa.
  • 5.06. – Camp V (5240 m n.p.m.) (17200 f) - Camp IV (4330 m n.p.m.) (14200 f)  
Po krótkim pooranym odpoczynku schodzimy do niższego Obozu IV. Pogoda jest sprzyjająca, bo nareszcie świeci słońce.  Zajmuje to ponad  3 i pół godziny, plecaki są ciężkie, bo zabieramy cały sprzęt, z namiotami i śmieciami oraz…. pozytywne emocje i doznania. W obozie czekają gratulacje i długie rozmowy z 2 członkami ekipy, która zeszła wcześniej, bo wycofała się ze względu na złą pogodę. 
  • 6.06. – Obóz IV (4330 m n.p.m.) (14200 f) - Obóz III (3350 m n.p.m.) (11200 f)  – Obóz I (2 400 m n.p.m.) (7800 f)
Po dobrze przespanej nocy, dzień wita nas niesamowitym widokiem, bo z Obozu widać okoliczne góry - Huntera, Forakera, grań Denali oraz okoliczne zbocza, w tym słynny, serak. Takiej okazji nie można przegapić, więc robimy liczne zdjęcia, bo takie słońce i widoczność są tu rzadkością. Późnym popołudniem wreszcie wszystko gotowe by schodzić. Załadowane sanie, ciężki plecak i wyruszamy do Obozu III, a tu czeka nas po drodze Windy Corner i oblodzony stok, więc przy zejściu trzeba bardzo uważać. Szczególnie, że zaczęła się mgła i zła widoczność. A sanie są ciężkie, wreszcie docieramy do Obozu III, a tu szybkie przepakowanie, zabranie depozytu. We mgle i śnieżycy już w rakietach około 23.00. docieramy do Obozu I, gdzie czeka nas zasłużony wypoczynek i polarna noc. Po drodze zmagaliśmy się ze śniegiem i wiatrem, bardzo złą pogodą.
 
  • 7.06. – Obóz I – BC – Talkeetna
Prawie cztery i pół godziny idę do BC, bo ciężki śnieg roztopiony przez słońce utrudnia marsz. Panuje ciepło, a wypłaszczenie okazuje się dość długie. W BC wsiadamy do  lotniczej taksówki do Talkeetna. Tam już mamy hostel, snują się wspomnienia, regenerujemy siły i snujemy plany na przyszłość. I nowe góry stoją przed nami... 
Powoli kończy się ekspedycja i opuszczam 18.06. Alaskę…

Ile trwa wyprawa i kiedy?

 

Sezon na Alasce trwa od połowy kwietnia do połowy lipca (natomiast najbardziej intensywny okres to połowa maja – koniec czerwca). W kwietniu jest jeszcze zbyt zimno, natomiast w lipcu pojawia się bardzo wysokie ryzyko wpadnięcia do szczeliny, topią i stają się bardzo kruche mosty śnieżne.

Droga na szczyt

 

West Buttress jest najpopularniejszą trasę tzw. drogą normalną. Wiedzie przez lodowiec, wymaga umiejętności wyciągania ze szczelin, pojawiają się też poręczówki, fragmenty niebezpiecznej grani, na której powinno asekurować oraz występują długie i strome trawersy, na których trzeba zakładać asekurację. Silne wiatry, śnieg i mróz to codzienność. Pod względem nawigacyjnym West Buttress przy dobrej widoczności nie jest wymagająca, bo większość drogi oznaczona jest traserami, jednak częste mgły i zamiecie zmieniają sytuacje diametralnie i wielokrotnie konieczna jest nawigacja.

Atak szczytowy

 

Podejście rozpoczyna się od długiego i stromego trawersu na Denali Pass, na trawersie warto się asekurować. Jak przekazali nam rangersi najwięcej wypadków zdarza się właśnie tutaj, podczas zejścia. Po Denali Pass zaczyna się grań, względnie bezpieczna. Zarówno trawers jak i grań ubezpieczone są szablami śnieżnymi, wystarczy mieć własne karabinki, aby się asekurować. jest Footbol Field – widzimy już wierzchołek, ale czeka nas jeszcze strome podejścia ok. 200 m (tzw. Pig Hill) z podejściem ok. 45°. Końcowym odcinkiem jest bardzo wąska i eksponowana grań szczytowa. 
tekst i foto: Dorota Rasińska-Samoćko 

Namiot Marabut Arco w wyprawie na Denali
POBIERZ KATALOG