Wyprawa do północnego Sikkimu

W październiku 2023 r. odbyła się wyprawa eksploracyjna z udziałem Brytyjczyków, Szwajcarów i Polaków do Północnego Sikkim, Himalaje, Indie.

W skład grupy weszli: Tom Davis-Merry (Wielka Brytania, lider), Thomas Simpson (Wielka Brytania), Elie Jaumin (Szwajcaria), Sam Poletti (Szwajcaria), Kasia Piątek (Polska), Ula Stopka-Farooqui (Polska/Wielka Brytania)

 

Na wyprawie testowany był namiot Marabut Arco Red Line z fartuchami.

 

 

 

namiot Marabut Arco Red Line z fartuchami


Chaotyczne Delhi

 

26 września meldujemy się wszyscy w Delhi. Poświęcamy dwa dni na załatwianie spraw administracyjnych jak również zwiedzanie stolicy Indii. Jesteśmy w samym centrum wiec odwiedzamy pobliskie atrakcje turystyczne jak również próbujemy rozmaitych dan indyjskich.  Nikt nie ma odwagi próbować popularnych ulicznych „fast foodow” aby uniknąć „Delhi belly” (potoczna nazwa biegunki, używana wśród turystów podróżujących do Indii) przed wyprawa w góry. Spotykamy się również z przedstawicielami agencji logistycznej, która pomaga nam w załatwieniu dokumentów i pozwoleń na wjazd do stanu Sikkim, jak również na zorganizowanie transportu i zakwaterowania w bazie głównej.

 

 

Północne Sikkim

 

Chaotyczne i duszne Delhi opuszczamy w trzecim dniu naszej wyprawy. Bardzo nas cieszą widoki, które podziwiamy zza szyb pomykającego jeep-a. Mijamy piękne i gęste dżungle na krętych drogach górskich z wyłaniającymi się tu i owdzie wodospadami. Do Gangtok docieramy dopiero wieczorem. Zostajemy tu przez następne trzy dni. Trzy dni to bardzo długo, zwłaszcza, ze góry „wołają”. Niestety, nasza dalsza podróż jest opóźniona przez warunki pogodowe w górach. Dowiadujemy się, ze mostek, którym mamy przedostać się do naszej bazy głównej jest zerwany przez wysoki stan wody w rzece spowodowany dużymi opadami deszczu w ostatnich tygodniach. Po gorącej dyskusji, postanawiamy zostać w Gantok z nadzieją lepszej pogody i niższego stanu rzeki. Czas wykorzystujemy na aklimatyzacje w położonym około 40 km od Gangtok, jeziorze Tsomgo (3753m).

 

 

W końcu w bazie głównej (3850 m n.p.m.)

 

2 października docieramy do Shiv Mandir w Dolinie Yumthang. Nasz pierwotny plan założenia obozu po drugiej stronie rzeki spełza na niczym. Stan wody nie jest najgorszy. Udaje nam się nawet przedostać na drugą stronę rzeki i zrobienie małego rekonesansu. Teren nie jest jednak równy, jest dużo kamieni wokół. Do tego przeniesienie bagaży i sprzętu z namiotami będzie wprost niemożliwy w takich warunkach. Mamy możliwość założenia bazy w miejscu poprzedniej ekspedycji, jakieś 10 minut niżej. Po wstępnych oględzinach, miejsce okazuje się być doskonale: blisko rzeki, z której możemy czerpać wodę, brać kąpiel (kto odważny) i jest dużo miejsca na rozstawienie namiotów, messy, kuchni, bagażo-przechowywalni i toalety. Niestety okazuje się, że firma logistyczna nie zapewniła nam namiotów w BC, co oznacza, że jesteśmy zmuszeni użyć naszych namiotów, które miały być wykorzystane  w bazie wyższej (ABC). Mamy jeszcze małe i lekkie namioty szturmowe, ale te przeznaczone są na atak szczytowy. No nic, nie mamy zbyt dużego wyboru. Rozkładamy swoje namioty blisko siebie, wykopując dookoła małe rowy, na wypadek deszczu. Zasiadamy w mesie z „masala chai” ( herbata indyjska z mlekiem i przyprawami). Czekamy na posiłek. Towarzyszą nam uśmiechy na twarzy bo w końcu czujemy, ze jesteśmy na wyprawie, z daleka od zgiełku dużego miasta. Patrzymy na pobliskie góry, zaczynamy tworzyć plan akcji na kolejne dni. Bazę opuszczamy dopiero w trzecim dniu, gdyż pogoda nam nie pozwala na jakiekolwiek działania (to będzie zdarzać się dużo częściej niż przypuszczaliśmy). 

Sam i Elie opuszczają obóz jako  pierwsi. Reszta załogi zbiera się wolniej. Chcemy wykorzystać okno pogodowe i wnieść jak najwięcej i najwyżej jak możemy. Plan jest aby dojść do podnóża lodowca. Droga jest długa. Najpierw trzeba pokonać dżunglę, w której nawigacja jest trudna i można łatwo zabłądzić. Tylko gdzieniegdzie znajdujemy  czerwone wstążeczki na gałęziach drzew znaczące szlak; poza tym trzeba patrzeć na roślinność, nawet na odchody zwierząt (duży “placek” skręt w prawo), o jest butelka na drzewie, to skręt w lewo. Kolejny etap to system bulderow i kamieni wiodący już widoczniejszym szlakiem w górę koło jaskini. Potem tylko trawers w górę, najlepiej blisko strumienia z widocznym wodospadem i “szlakiem” z rozstawionymi gdzieniegdzie małymi kopczykami. Wychodzimy na około 4650m z cala ekipą. Mamy już około 800 m w podejściu. Już wiemy, że dzisiaj nie dojdziemy do lodowca. Widzimy go tylko z dystansu. Ale przed nami wylania się nagle przepiękne jezioro lodowcowe z wodą koloru turkusowego. Jesteśmy zaskoczeni, gdyż to jezioro nie było oznaczone w naszych mapach (FatMaps i Google Earth). Nad jeziorem widzimy namiot Sama i Eliego. Tom i Thomas dołączają do nich. Kasia i ja rozkładamy namiot trochę wyżej, bliżej potoku, będzie łatwiej czerpać wodę.  Rozbijamy szybko nasze małe szturmowe namioty i  gotujemy wodę na herbatę i kolacje. Pogoda się psuje. Robi się zimniej. 

 

 

Eksploracja lodowca

 

Dziewczyny po trudnej nocy z mokrymi rzeczami, postanawiają zostać w ABC na odpoczynek. Pogoda sprzyja. Chłopaki rozdzielają się i w dwóch grupach rozpoczynają eksplorację lodowca Brumghanse. Tak wiec jedni idą na jego lewą cześć a pozostali na prawą. Jak się później okazuje z relacji Toma i Thomasa, lewa strona była słabym wyborem i dojście do szczytów, które nas interesowały było dosyć skomplikowane. Sam i Elie mieli więcej szczęścia:  droga przez stromą morenę, która miała w sobie “pewne linie słabości biegnące śliską skalą” (cyt. Sam). Zakładają kolejna bazę na 5150 m n.p.m. i zanim okno pogodowe zamyka się, udaje im się zbadać górną cześć lodowca. Ich głównym celem jest zrobienie północnej ściany najbardziej ewidentnego szczytu. Niestety mapy znowu zawodzą. Sam i Elie napotykają przeszkodę w formie muru skalnego zamiast “łatwej” do pokonania przełęczy, która mogłaby ich doprowadzić pod ścianę północną. Dodatkowo okazuje się, że są bardzo słabe warunki lodowe i wspinaczka byłaby głownie w niestabilnym śniegu w granicie o rożnej jakości. 

 

Kolejnego dnia, nasza czwórka (Tom, Thomas, Kasia i ja) dołączamy do pozostałych na 5150 m n.p.m.  i tam zostajemy na aklimatyzację. Budzimy się w zamarzniętym namiocie i w zimnie. Warunki pogodowe załamują się. Wracamy wszyscy do bazy głównej zostawiając namioty, jedzenie i sprzęt na tej wysokości.


namiot wyprawowy Marabut Arco Red Line z fartuchami

 

Obniżone morale

 

Nikt z nas nie przypuszczał, że większość czasu na tej wyprawie spędzony będzie w bazie głównej. Lokalni kręcili głową mówiąc, ze to najgorsza pogoda jaka widzieli. Dotychczas “puja” (modlitwa) o dobra passe i kadzenie dymem przez naszego łącznika bazowego nie przynosiło zamierzonych efektów. Zaczynaliśmy się również martwic o nasze namioty, ja w szczególności, gdyż wykonany był z lżejszego materiału niż pozostałe, a deszcz nie ustawał, do tego zrobiło się bagniście w bazie. Byłam przygotowana, ze w pewnym momencie nie wytrzyma. Jednak wytrzymywał, był świetnie zaimpregnowany. Poszerzaliśmy tylko rowy wokół namiotów aby odprowadzić wodę.

Zostajemy w bazie przez kolejne cztery dni. Heera, nasz kucharz urozmaica dania, podnosząc nasze morale. Naszym ulubionym śniadaniem stają się naleśniki z masłem orzechowym i Nutellą, jak również niezliczone ilości herbat.

Udało nam się również sprawdzić pogodę na najbliższe dni w pobliskiej  bazie wojskowej, gdzie można było podłączyć się do Internetu. Niestety, wraz  z podłączeniem się do “świata” nadeszły bardzo smutne informacje. Duże opady deszczu spowodowały wystąpienie wody z brzegów jeziora Lhonak, które spowodowało przerwanie tamy, załamanie mostów i dróg, jak również zatopienie wiosek. Straty były duże a skutki ich było nam dane doświadczyć w drodze powrotnej. Ponieważ dolina Yumthang, w której się znajdowaliśmy nie została dotknięta przez katastrofę, postanowiliśmy kontynuować naszą wyprawę.

 

 

Znowu w górę

 

W nocy wybudził nas dźwięk dzwonka na szyi krowy. Jest tak blisko, ze obawiamy się, że zniszczy namioty albo zerwie odciągi. Krzyczymy. Nie pomaga. Wyskakuję z namiotu w majtkach i pędzę po błocie, wymachując rękoma w górę i przeganiając te głośną  krowę. Cisza.

Budzimy się wczesnym rankiem i natychmiast odczuwamy zimno. Patrzymy na góry gdzie zdecydowanie jest więcej śniegu. Teraz już znamy na pamięć drogę przez dżunglę, pokonujemy ja w miarę płynnie. Jednak po wyjściu z niej, jesteśmy już w pełnym śniegu. Im wyżej, tym jest go więcej.  Jesteśmy przemoczeni ale idzie się dobrze, po śladach Sama i Eliego, którzy wyszli z BC wcześniej niż nasza czwórka. Dobrze, ze wraz z partnerka postanowiliśmy zabrać nasz bazowy namiot do jeziora na 4650m. Drugi mamy na 5100m. Wstępny plan zakładał biwak lub ewentualnie przespanie nocy u chłopaków w ich “dwójce” (namiocie). Wzięcie namiotu było bardzo dobrą decyzja, gdyż okazało się, ze duże opady śniegu złamały stelaż namiotu naszych kolegów. Na szczęście udało się go naprawić, a nasz namiot posłużył później jako schronienie dla pozostałych. Elie i Sam, postanowili iść wyżej, aż do podstawy lodowca gdzie zostawili swój namiot. Z ich późniejszego raportu wynika, że udało im się przebrnąć przez dużą ilość śniegu i założyć obóz na 5200 m n.p.m a następnego ranka wyjść 200 m wyżej aż do przeleczy, na której założyli kolejny obóz. Sam i Elie wspominali dalej, ze podejście do przełęczy w głębokim śniegu kompletnie ich wyczerpało i pochłonęło większość energii. Jednak  pozwoliło im na zbliżenie się do ich pierwotnego celu, choć inną trasą na krótszym północno-wschodnim zboczu. 

 

Po dobrze przespanej nocy, z dużą energią Kasia i ja pakujemy plecaki i ruszamy w górę w stronę lodowca. Jesteśmy dobrze zaaklimatyzowane, wiec chcemy to wykorzystać i wspiąć się najwyżej jak możemy. Idziemy po stromej morenie, w oddali widzimy niewielkie lawiny na zboczach gór. Jest bardzo dużo śniegu i musimy uważać, gdyż niektóre kamienie są bardzo płaskie co powoduje, ze można łatwo na nich “zjechać”. Idziemy wiec pomału ale to nic, bo pogoda jest dziś piękna. Mimo, ze widzimy ślady kolegów z dnia poprzedniego, idzie się ciężko. Dochodzimy do namiotów, które niestety trzeba odkopać. Koledzy cos nie maja szczęścia. Ich namiot złożony jest w harmonijkę i dosyć mocno zakopany w śniegu. Namiot dziewczyn jest w lepszym stanie.  Robimy wiec postój na jedzenie i na odkopanie namiotów. Musimy je zabrać ze sobą, gdyż idziemy wyżej. Ostatecznie rozbijamy obóz na 5200 m. Dołączają do nas Tom i Thomas. Porządkujemy sprzęt, mamy w planie nazajutrz wejść na jeden z widocznych z bazy szczytów. Wygląda pięknie z ewidentną linią ataku. Chcemy się zaaklimatyzować na nim, bo chcielibyśmy jeszcze podziałać w tym pięknym i dziewiczym rejonie lodowca Brumkhangse. Jak się okazuje później nie będzie nam to dane przez pogodę.


namiot szturmowy Marabut Arco Red Line

 

 

Szczytujemy

 

Jest 14 października 2023, 5 rano. Jest zimno i w namiocie wszystko zamarzło co nie było schowane w śpiworze. Rozsuwamy drzwi wejściowe, wstrzymujemy oddechy w niepewności przed prognozą pogody. Cóż za widok! Wita nas piękny wschód słońca skąpający swymi złocistymi promieniami pobliskie szczyty. Patrzymy na wybrany przez nas cel. Wygląda jeszcze piękniej. O 6:20 już związane liną pokonujemy lodowiec w stronę przeleczy. Koledzy idą tuż za nami, jednak później nas wyprzedzają. Początek drogi jest łagodny, jednak czuję, ze z każdym krokiem zapadam się pod zbita skorupą śnieżną. Koleżance idzie to znacznie łatwiej. Jest lżejsza. Po jakimś czasie łapię rytm, struktura śniegu się zmienia i idzie się już lepiej. Dochodzimy do podstawy stoku, który ma nas zaprowadzić na przelecz, na którym jest rozbity namiot Eliego i Sama. Jeszcze tego nie wiemy. Idziemy wszyscy bardzo powoli pomimo, ze po śladach zostawionych po kolegach z dnia poprzedniego. Jest dużo głębokiego śniegu, widzimy tez sporawo szczelin. Musimy uważać. W końcu widzimy namiot. Cieszy nas ten widok, bo wiemy, ze jesteśmy już na przeleczy, jak również znamy działania wspinaczkowe kolegów. Widzimy ich ślady działania w oddali.

 

Podczas przerwy podziwiamy krajobrazy. Jest piękna pogoda i widać jak na dłoni okoliczne szczyty. Nastała krótka cisza. Myśl, o tym, ze jesteśmy w miejscu, które było wciąż niezbadane i nieskazitelne, dodawało dotąd nieprzeżytych emocji. To były mocne doświadczenia. Po krótkiej przerwie, ruszamy w stronę wyznaczonego celu. Podejście wygląda na nieskomplikowane. Jednak, gdy jesteśmy wyżej, napotykamy przeszkodę w formie szerokiego mostu śnieżnego. Zatrzymujemy się tuz przed nim. Kasia wbija czekan w celu asekuracji. Oceniamy sytuację, którędy pokonać te barierę. Pomału idę naprzód, co chwile wbijając kij trekkingowy i czekan aby zbadać głębokość mostu. Utrzyma, idę dalej. Dochodzę do ściany i próbuję się dostać do lodu pod dużą ilością zamarzniętego śniegu. Ściągam go bardzo dużo zanim dostaje się do lodu, do którego wkręcam śrubę jako przelot. Koledzy próbują innej drogi, jednak kiedy jestem w ścianie lodowo-śnieżnej krzyczę głośno, ze “ich” most wygląda bardzo słabo i aby szli naszymi śladami. Tak tez robią. 

 

Zaczynam się piać w górę. Wbijam jeden czekan, bo tylko taki mam i podpieram się drugą ręką, bardzo dobrze stoję na nogach, szukam miejsca na stanowisko. Mam uśmiech na twarzy i energię. Po wyszukaniu odpowiedniego miejsca, buduje solidne stanowisko i asekuruje partnerkę. Mały odpoczynek aby odetchnąć, zamieniamy się rolami i teraz Kasia prowadzi w górę. Kasia zatrzymuje się tuz przed kopula szczytowa a kiedy dochodzę do niej, chwytamy się za ręce i razem idziemy już na szczyt.  Tom i Thomas są tuz za nami. Robimy zdjęcia, nagrywamy się, ściskamy, płaczemy, śmiejemy się. Cala gama emocji. Przez pryzmat wydarzeń i okoliczności, które doprowadziły nas do tego miejsca, nadaliśmy szczytowi nazwę Dhairya, z języka nepalskiego, cierpliwość. GPS Kasi, pokazał wysokość 5595 m n.p.m. Skale trudności oceniamy na PD.

 

W tym samym mniej więcej momencie po przeciwnej stronie Elie i Sam próbowali swoich sił na północno-wschodniej grani wyższego szczytu. Z relacji kolegów, wiemy, iż podejście pod ścianę było długie i w mroźnych warunkach porannych. Wspinanie opisali jako mikstowe w skali trudności do M5 ale niespójnym śniegu zalegającym płyty skalne. Wyjście na szczyt północną granią było bardzo eksponowane. Na szczycie przywitało ich morze chmur z widocznymi wokół szczytami Himalajów. Droga powrotna to było założenie  pięciu stanowisk zjazdowych. Szczyt został nazwany “Sara Peak” (5844 m n.p.m.) a droga pokonana północno-wschodnią ścianą i północną granią “Cloudy Peak” (D+, 300m). 

 

Tego dnia nie spotkaliśmy się wszyscy w szóstkę aby sobie pogratulować. Wróciliśmy do naszych namiotów na 5200 m n.p.m. To był nudny powrót, który bardzo się dłużył. Patrzyliśmy na okoliczne szczyty, z nadzieja, ze być może Matka Natura będzie na tyle łaskawa i wynagrodzi nasze siedzenie w BC podczas niepogody i pozwoli na zrobienie kolejnego szczytu. 

 

 

A jednak BC

 

Dostaliśmy aktualna prognozę pogody i niestety kolejny dzień zapowiadał się ładny tylko do wczesnego popołudnia. A potem już totalne załamanie pogodowe. Zaczęliśmy dyskutować czy próbujemy jeszcze jednego szczytu, który widzieliśmy z przełęczy. Powrót na przełęcz, ta myśl wcale nie była motywująca. Miałyśmy w planie zrobić inny szczyt niż koledzy, ale na niego potrzebowałyśmy więcej czasu. Postanowiliśmy, ze idziemy w dół, do BC. Pakując bazę widziałyśmy schodzących Sama i Eliego. Na pewno spotkamy się na dole. Tom i Thomas wystartowali w górę. Później relacjonowali:

 

Rozpoczęliśmy podejście z dużą determinacja, ale nasz entuzjazm szybko słabł, gdy szliśmy naszymi śladami z dnia poprzedniego. Dyszeliśmy jak uczestnicy wyścigu. Kiedy doszliśmy do przeleczy, spotkaliśmy Sama i Eliego, opowiadali nam o swoim wejściu z poprzedniego dnia. Wyglądali na zmęczonych.. Byli gotowi wrócić do BC i do przyjemności takich jak domowe jedzenie Heery (kucharz obozowy). Z wdzięcznością podążaliśmy ich śladami, naszym celem był pobliski mniejszy szczyt. Tom zaczął wspinać się, nawigując przez duże bloki skalne, które wyprowadziły nas na końcowe stoki śnieżne, gdzie po ich lewej stronie wyłaniała się przepaść. Zapadła cisza i spokój. Jedynymi znakami życia były ślady kozicy i podmuch wiatru. Zobaczyliśmy również nasze ślady na Dhairya z dnia poprzedniego, które wyglądały jak zakręty na stoku narciarskim. Pogoda zaczęła się zmieniać, gdy schodziliśmy. Gdy wróciliśmy do obozu, poczuliśmy się bardzo osamotnieni. Dziewczyny wróciły do bazy przed przewidywanym zimnym frontem. Spędziliśmy 25 h w naszym małym kokonie, z myślą, aby być gdziekolwiek indziej”.

 

 

Powrót po stromej morenie z zapakowanym całym obozem wyższym, resztkami jedzenia, linami i sprzętem był trudny i bardzo się dłużył. Zaczął sypać śnieg, który utrudniał każdy krok w dol. Nawigacja w systemie płaskich kamieni, przykrytych śniegiem wymagała pełnego skupienia. Kosztowało nas to dużo energii. Im schodziliśmy niżej, tym bardziej zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim stanie zastaniemy nasz namiot przy jeziorze. Czerwony namiot na tle białego puchu był łatwo widoczny mimo niskiego pułapu chmur. Do tego widoczne były modlitewne flagi buddyjskie, które dodawały uroku naszemu obozowisku. Podchodząc bliżej zauważyliśmy, ze namiot jest przykryty dużą ilością śniegu ale struktura nie była złamana. Mocny namiot, który wytrzymał tak wiele na tej wyprawie. Byliśmy takie szczęśliwe, kiedy weszliśmy do środka, a wewnątrz było bardzo sucho i przyjemnie. Wyłożyliśmy się, zamknęliśmy oczy i przez moment cieszyliśmy ta bloga chwila. Zaczęło padać ale ta pogoda już nas nie wzruszała. Może byliśmy już do niej przyzwyczajone. Popatrzyliśmy przez okienko, zza niskich chmur pojawiły się dwie postacie. To Elie i Sam. Az nas wbiło w ziemie, kiedy zobaczyliśmy gdy pod ciężarem plecaków pochylali się do przodu, z trudem stawiając ostatnie kroki ku naszemu namiotowi. Wybiegliśmy szybko z namiotu abym im pomoc. Padało już bardzo mocno wiec namówiliśmy kolegów do wejścia do namiotu i odpoczęcia.

 

Zagotowaliśmy szybko wodę, zaczerpnięta z potoku i podarowaliśmy im najlepsze tradycyjne polskie zupy “gorący kubek” jakie nam zostały. Barszcz czerwony i pomidorowa z makaronem zrobiły furorę stawiając chłopaków na nogi. Po krótkich opowieściach o ataku szczytowym, napojeniu się i zjedzeniu, koledzy rozpoczęli schodzenie do bazy głównej.  Nam udało się przepakować plecaki w większe.  Niestety po  dwa mniejsze, będziemy musiały powrócić. Zaczęło bardzo padać ale w tym momencie było nam już obojętne co się dzieje. Pragnienie bycia w bazie głównej i zjedzenie porządnego jedzenia domowej roboty było silniejsze. Zwinęliśmy szybko namiot a resztę rzeczy zostawiliśmy pod dużym bulderem. Do obozu dotarliśmy późnym popołudniem i od razu przywitano nas z herbata i jedzeniem. Rozłożyliśmy szybko mokry namiot z pomocą kolegów aby mógł w miarę wyschnąć. Szczęśliwe poprosiliśmy również o kubeł gorącej wody, który posłużył nam jako kąpiel.

 

lekki namiot ekspedycyjny Marabut Arco Red Line

 

Wszyscy razem

 

Nazajutrz wstałam o 5 rano i pobiegłam na 4650m z próbą zniesienia bagaży. Miałam nadzieję, ze spotkam Toma i Thomasa i zejdziemy razem do BC. Bardzo szybko doszłam do jeziora, jednak przeliczyłam się, myśląc, że będę w stanie znieść dwa dosyć ciężkie plecaki razem. Zaczęłam robić rotacje. Jeden plecak postanowiłam zostawić w jaskini, zaraz na granicy z dżunglą, jakąś godzinę marszu od obozu. Ze swoim zbiegłam do BC, w sam raz na lunch. Tom i Thomas pojawiają się w bazie późnym popołudniem.

 

Juz wiemy, ze musimy nasza wyprawę zakończyć wcześniej niż planowaliśmy. Pokonała nas pogoda. Jesteśmy wdzięczni, ze udało nam się jednak dokonać trzech wejść na dziewicze szczyty w tak malowniczej dolinie w Himalajach. Czeka nas jeszcze trudny powrót przez dotknięte tereny powodzią i trudne do wymazania z pamięci obrazy tej tragedii.

 

W imieniu zespołu:  Ula Stopka-Farooqui

 

 

 

POBIERZ KATALOG